wtorek, 20 listopada 2012

67.

O zabijaniu dziecięcej chęci do nauki... historyjka autobiograficzna w trzech scenkach
(a dzieckiem byłam bardzo nieśmiałym)
Scena 1.
Jeszcze w zerówce. 
Moja grupa, pewnie w ramach zastępstwa, została dopchana do klasy pierwszej, akurat na lekcję matematyki. Nie wiem jak inne dzieci, ale ja uważałam i nawet wzięłam udział. Jakieś dziecko nie umiało odpowiedzieć, ale ja tak. Usłyszałam od pani, że to zajęcia dla pierwszaków, a nie dla mnie.

Scena 2.
Pierwsza klasa podstawówki.
Nauka pisania i poznawanie literek odbywały się stopniowo. Pewnego dnia praca domowa polegała na napisaniu zdania z literkami, które już poznaliśmy, a nie było ich wiele. Mama przekonała mnie, że "l" to jak "t", tylko bez kreski. Wykaligrafowałam "Kot pije mleko".
Do dziś pamiętam tę strzałkę w kierunku "l" i napis pani "nie znamy tej literki".

Scena 3.
Podstawówka, pewnie okolice klasy szóstej.
Pamiętam, że pracę domową z biologii, polegającej, jak to zwykle w szkole, na przepisaniu odpowiednich fragmentów podręcznika do zeszytu, odrabiałam na wfie. Temat mnie zainteresował, coś o cechach wody, które sprawiają, że jest ona świetnym środowiskiem do życia. Jedną z cech wody była jej lepkość. Nie umiałam tego wytłumaczyć, ale wewnętrznie rozumiałam, że chodzi jakiś parametr, cechę fizyczną...
Pani spytała złośliwie obejrzawszy mój zeszyt, czy widziałam kiedyś, żeby woda się kleiła. 


piątek, 9 listopada 2012

66.

Tak mi się przypomniało, w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze chodziłam do liceum, do jakiejś nastolatkowej gazety (nie wiem po kiego grzyba) dołączono w ramach próbki-gratisu test ciążowy. A ja byłam grzecznym, nudnym kujonem, z minimalną ilością znajomych, chłopaka żadnego. No więc test znalazł się w domu, i perfidnie pomyślałyśmy z mamą, że podsuniemy tacie ten test, tak dla jaj, i zobaczymy jak zareaguje. Knułyśmy co powiedzieć i jaki moment będzie najlepszy.
Knucie okazało się zbędne, bo tata dogrzebał się do testu w szafce. I jaj zdecydowanie nie było. Nie dość, że się wściekł nieprzyzwoicie i próbował dojść, której to potrzebne, mnie czy mamie ;) to jeszcze nie docierały do niego żadne tłumaczenia, a już zwłaszcza to prawdziwe, że to tylko dodatek do magazynu i przypadkiem się u nas znalazł.
W końcu chyba jednak dotarło, że jesteśmy niewinne, bo sprawa ucichła, a ja nie przypominam sobie żadnych końsekwencji.

Hehe, dziś pewnie tata wiele by dał, żebym mu pokazała test z dwoma paskami ;)

A ja czekam już tylko na opinię kardiologa. Ale o tym wiemy tylko ja i mąż :)

niedziela, 4 listopada 2012

65.

Wiele osób akceptuje halloween, często po prostu jako zabawę, w każdym razie nie ma nic przeciwko dyniom (ładne i smaczne) czy śmieszno-strasznym przebraniom i cukierkom - w końcu czemu dzieciaki nie miałyby się pobawić, a i starsi mają pretekst do imprezy...
Wiele z tych osób nie kupi nigdy chryzantem do domu, a otrzymawszy je w prezencie oburzy się, że to robienie nastroju cmentarnego i wysyłanie do grobu :)

piątek, 26 października 2012

64.

Mamy ujemny przyrost naturalny! Róbcie dzieci!
Ale: in vitro? Nie!

Badanie wykazało, że dziecko będzie ciężko i nieuleczalnie chore? No to co, masz urodzić!
Ale: pomoc rodzicom ciężko i nieuleczalnie chorych dzieci? Nie, przecież nie ma pieniędzy, chciałeś mieć dziecko to sobie radź!

środa, 17 października 2012

63.

Myślimy o dziecku. Chcę tego i nawet przekonuję siebie, że damy radę, choć sytuacja finansowa jest niezbyt, a w przyszłym roku będzie gorzej. Mam swoje powody na tak, pomimo wszystkich potencjalnych przeszkód.
Ale przeraża mnie to.
Przeraża mnie to, że od początku ciąży już zawsze będę się o to dziecko bać. Czy jest zdrowe, czy jest bezpieczne, czy nic mu się nie stanie, czy sobie poradzi w życiu...
Przeraża mnie wizja wrzeszczącego, zas... markanego bachora
... a jeszcze bardziej przeraża mnie to, co z niego wyrośnie. Że na początku będzie strasznie, a potem jeszcze gorzej. Nastolatek? O matko!

i w ogóle jak się obchodzić z takim maleństwem? a jak uszkodzę, skrzywdzę, złapie katar albo w ogóle coś gorszego?

ale i tak nie mogę się już doczekać. zegar tyka, hormony szaleją, matka natura robi mi wodę z mózgu, a feministki mogą sobie pokrzyczeć

wtorek, 2 października 2012

61.

Chyba założę prywatną listę "Rzeczy, których nienawidzę w moim labie"... wiem, że to demotywujące i lepiej  szukać pozytywów, ale to co wnerwia to wnerwia, a ostatnio jakoś zbyt często muszę się hamować z przeklinaniem na to i na tamto. Może zmęczenie też ma swój udział, co nie zmienia faktu, że przez zaciśnięte zęby syczę nienawidzę! nienawidzę!
Więc*:
aktualnie na pierwsze miejsce wskakują całkiem zupełnie kretyńskie i zwykle niewinne rękawiczki lateksowe, które, cholera wie czemu, nagle, mimo, że te same co zawsze S-ki, są jakieś pół numeru za duże, więc zsuwają mi się z czubków palców. A to utrudnia sprawne manipulowanie eppendorfami i pokrętłem pipety (przytrzaskiwanie i wkręcanie)

taśma klęjąca ze wskaźnikiem, że było autoklawowane... sama taśma oczywiście jak najbardziej potrzebna i przydatna, ale nie znoszę jak przy próbie odklejenia np. z pudełka tipsów, przykleja mi się do rękawiczek i nie chce puścić, a jak już puści, to często zostawia lepki ślad... oczywiście na czubku palców

pipety! przykre. nie znoszę mojego najważniejszego narzędzia pracy. A właściwie całego zestawu. Bo szefowa się uparła, że ona wie, które są najlepsze, a my teraz klniemy, albo w ogóle z nich nie korzystamy tylko podmieniamy na te stare, które niby zastąpiliśmy. Pipety nie trzymają objętości, nie zawsze zaciągają tyle ile trzeba, a tłoki chodzą z dużym oporem, więc jak trzeba więcej popipetować, zwłaszcza tą na 1ml, to zaraz łapa boli... najpierw wciskam tłok kciukiem, potem palcem wskazującym, a potem zaczynam ćwiczyć lewą rękę... a miało być tak pięknie
i nie, nie napiszę co to za marka, ale nie żaden badziew

również ćwiczeniem cierpliwości są PCRówki, które się elektryzują i zamiast stać w rządku, to wyskakują, przyelektryzowane do mojej rękawiczki. I nie chcą się zamknąć (tzn. zamknięte robią pyk! i już nie są zamknięte i tak 5 razy, aż sie je wreszcie zamknie tak, że potem ciężko otworzyć, ale przed wstawieniem do termocyklera i tak wszystkie trzeba jeszcze podomykać)

PS. to mój blog i mogę sobie zaczynać zdanie od Więc. Bo tak!

poniedziałek, 1 października 2012

60.

Skoro mój czas pracy jest nienormowany, a "wynagrodzenie" stałe, to gdy zacznę pracować mniej, będę zarabiać więcej. Na godzinę.

Ehhh.

piątek, 28 września 2012

59.

Etymolodzy wykorzystują stworzone przez genetyków narzędzia do określania pokrewieństwa słów.  Jest to na swój sposób* fascynujące, jak słowa ewoluują, zmieniają formę i znaczenie, pączkują w nowe słówka. I tak, ku zdumieniu rodziny, kupiłam niedawno (choć zbierałam się już długo) "Wielki słownik etymologiczno-historyczny języka polskiego".  Czasem poczytuję. W ogóle słowniki to fajna lektura, np. taki "Słownik mitów i tradycji kultury" Kopalińskiego - można wsiąknąć na długie godziny. Ja ze słownikami, wszystko jedno jakimi, mam tak, że nie mogę po prostu odnaleźć potrzebnego hasła, tylko błądzę po innych, które przyciągają moją uwagę, bo na każdej stronie czeka jakieś nowe pojęcie czy określenie. Dlatego praca ze słownikiem, o ile nie chodzi o szybkie odrobienie pracy domowej z języka obcego, może poszerzać horyzonty znacznie bardziej, niż się to pozornie zdaje - bo zanim dotrę do właściwego hasła przeczytam po drodze pięć innych, i niech chociaż jedno zostawi w głowie jakiś ślad.
Konkurencją dla słowników papierowych są oczywiście te cyfrowe, w dzisiejszych czasach chyba głównie internetowe. Konkurencją, mam nadzieję, nie przegraną. Słownik online oczywiście wygrywa swoją szybkością i wygodą, ale jest z nimi trochę tak, jak z całą dzisiejszą wiedzą, zwłaszcza "wiedzą" newsową - czyli easy come, easy go: pochłaniamy ogromne ilości informacji, ale jest to wiedza płytka, pobieżna, informacje, które wpadają, by zaraz wypaść, ustępując miejsca kolejnym i kolejnym; wiedza, która nie zagrzewa długo miejsca w naszych głowach, bo po co się wysilać zapamiętywaniem, skoro zawsze można to sprawdzić w google czy wikipedii, a potem znów i znów, jeśli zajdzie potrzeba. W słowniku internetowym nie można zabłądzić między słowami, gdy między chimerą i sfinksem spotkamy jeszcze harpie, nimfy i obleśnego, goniącego je satyra. Błądząc tak można też zapomnieć, czego to się właściwie szukało, i po co to ja ten słownik z półki (a psiiiik, zakurzona cholera) w ogóle brałam...

*bo mój kontakt z językiem polskim jako przedmiotem zakończył się na liceum i nie zamierzam się przerzucać z mikrobów na słowa. Słowa słowa słowa... (wolę prostszy, czteroliterowy alfabet :P)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

58.

Jadę sobie dzisiaj tramwajem. Upał okropny, jakieś 30 stopni, mimo, że Słońce za grubymi chmurami.
W tramwaju było włączone ogrzewanie.

czwartek, 16 sierpnia 2012

57.

Rozmowa niedokończona (bo jednak ugryzłam się w język, bo lubię tego kolegę)
On: i teraz módl się, żeby ci wyszło
ja: ja się nie modlę
on: ale módl się, żeby wyszło
ja: JA SIĘ NIE MODLĘ. Mogę się najwyżej mydlić
on: widzisz, jednak litera, a jaka różnica w znaczeniu
*** i tutaj się ugryzłam i nie powiedziałam: tak, bo jedna z tych czynności nie jest stratą czasu

czwartek, 9 sierpnia 2012

56.

Zastanawia mnie idea robienia przezroczystych balkonów. To znaczy sam pomysł jest teoretycznie prosty i daje ładny efekt, szczególnie dobrze prezentuje się na folderach reklamowych deweloperów. Architekci z uporem maniaka projektują te śliczne przeszklone balkony...
... a życie życiem
Każdy kolejny budynek pokazuje, że jest to poroniony pomysł.
Bo ludzie chcą odrobiny prywatności, gdy postawią sobie stoliczek i dwa fotele, żeby wypić w sobotę rano kawę, bez przechodniów gapiących się na nich, a może nawet chcieliby posiedzieć sobie w samych majtach, będąc w końcu u siebie. Ludzie chcąc się odgrodzić od wścibskiego świata zasłonią piękną szklaną taflę. Każdy inaczej. Robi się misz-masz, budynek traci swój pierwotny urok.
Ludzie wykorzystują też balkony jako składziki. Trzymają tam rowery (więc znów powyższy punkt o zasłanianiu), albo w ogóle to, co akurat w domu się nie zmieściło. W ogóle nie zastanawiają się, że z zewnątrz cały ten upchany bałaganik świetnie widać. Albo wystawiają suszarki, z przeglądem gaci całej rodziny, na szczęście  świeżo uprane. Znów pięknej (lub "pięknej") ulotkowej bryle uroku ubywa.

A gdyby tak od razu zaprojektować balkony tak, żeby ten skrawek był osłonięty przed ciekawskimi (albo zgorszonymi powiewającymi na wietrze cyckonoszami) oczami? Zabudować je tak, żeby tworzyły spójną całość i harmonizowały z resztą budynku? Nie wydaje mi się to jakoś szczególnie skomplikowane, chociaż oczywiście wymaga odrobinę większej pracy. Naprawdę odrobinę w stosunku do zaprojektowania całego budynku na kilkadziesiąt mieszkań.

A propos suszenia bielizny na balkonie lub w ogródku. Jestem absolutnie za. W części Stanów Zjednoczonych istnieje zakaz suszenia prania na w ogródkach. Nie wiem dlaczego, ale uważam, że jest to wyjątkowo głupie. Takie pranie schnie przede wszystkim ekologicznie, a poza tym świetnie pachnie. Poza tym jest to rzecz zupełnie nieszkodliwa i nie ma w tym nic gorszącego, choć zwłaszcza w przypadku balkonów można mówić o zakłóceniu estetyki.  Jednak wkurza mnie, gdy ktoś zakazami ingeruje w tak błahe aspekty życia, jak to, gdzie wolno mi suszyć pranie.

piątek, 3 sierpnia 2012

55.

Jestem >biała< i jestem z tego dumna.

Nie jestem rasistką. Raczej chorą idealistką;). Bo chciałabym, żeby każdy mógł tak o sobie powiedzieć, wstawiając w >< swój kolor skóry.
Albowiem przeczytałam
I mnie skręciło. Nie rozumiem, albo nie chcę zrozumieć. Ludzie są porąbani na każdej szerokości geograficznej. Jesteś biały - opalasz się, mimo gróźb czerniaka. Jesteś "czarny" - wybielasz się. To nawet szkoda wspomnieć babski włosowy problem, proste trzeba podkręcić, a loki koniecznie wyprostować... [Aha, bo drugie co dziś przeczytałam i mnie jeszcze bardziej skręciło to: "Zbyt dużymi łechtaczkami przejmują się szczególnie Amerykanki. Z przyczyn estetycznych aż 20 tysięcy kobiet rocznie poddaje się w USA zabiegowi zmniejszenia clitoris. Niektóre źródła mówią nawet o 100 tysiącach. Aż trudno sobie wyobrazić podobne działania wobec penisów u płci brzydszej" (również z gazeta.pl)]
I tylko producenci tych "upiększaczy" są szczęśliwi, tym szczęśliwsi, im więcej klientek (mam wrażenie, ale może to tylko wrażenie, że zjawisko dotyczy bardziej pań) wpędzą w kompleksy.

Dlaczego cięgle tworzymy nieosiągalne i niewygodne kanony piękna? Dlaczego dajemy się wpędzić w tę chora pogoń za ideałem (a on i tak porzuci nas dla młodszej bo nam piersi obwisły, a jeśli zrobiłyśmy sobie milion operacji plastycznych żeby wyglądać jak ta młodsza, i nie mieć obwisłych piersi, to on i tak nas porzuci dla młodszej, bo woli naturalne piękno)? Przecież pojęcie "normalności" ma baaardzo szeroki zakres. Przecież "każda potwora" itd.

Tak mi się nasuwa, że dajemy się w to wrobić przez efekt pawia (nazwa robocza;)). Pawie mają ten niewygodny ogon, im większy i niewygodniejszy tym paw jest bardziej pożądany, bo to oznaka zdrowia i siły, że mając takie obciążenie nadal żyje, pasożyty go nie toczą, drapieżnik go żaden nie zjadł, więc pewnie cwany. A  panie? Im bardziej "wypielęgnowana" (mam na myśli liczne zabiegi wykraczające poza niezbędne dbanie o higienę osobistą), tym jakże często niby lepiej dla niej, bo włożyła w to więcej pracy, bo całe to czesanie, chudnięcie, opalanie/wybielanie, tapetowanie zajmują czas i portfel, więc trzeba być łebskim, żeby sobie poradzić z tym wszystkim i nie zwariować.

Z czego płynie dalszy wniosek, że mamy przewagę liczebną pań nad panami i wbrew pozorom, to panie zalecają się do panów, a nie odwrotnie.


niedziela, 29 lipca 2012

54.

Upał taki, że lepiej siedzieć w centrum handlowym niż w domu.
Ale w supermarkecie na dziale z nabiałem i mięsem ciągle jest przeokrutnie zimno. Ludziom nie dogodzisz ;)

Ale tak bardziej na serio, pomijając aktualne rozwalające upały (domowe życie w czasie upałów utrudnia fakt mieszkania na szybkonagrzewającym się poddaszu) klimat w Polsce ma swoje zalety. Ostatnio wprawdzie ów klimat trochę fika i nie można być pewnym wakacji ani letnich, ani zimowych, a i częściej zdarzają się klęski żywiołowe (a przynajmniej takie wrażenie można odnieść na podstawie doniesień mediów). Z drugiej strony, rozmiarom tych klęsk po części sami jesteśmy sobie winni - patrz budowanie osiedli na terenach zalewowych. Jednak nie do tego zmierzam.
Polska leży na takim obszarze, że nie ma u nas malarii, a po ulicach nie pełzają jadowite gadziny (uwaga: w niektórych rejonach zdarzają się jadowite gaździny). Wstając rano z łóżka nie trzeba wytrząsać butów, żeby pozbyć się ewentualnych pająków czy wręcz skorpionów, ogromne pająki nie łażą też po ścianach. Po ulicach, wbrew temu, co sądzą o nas niektórzy, nie spacerują niedźwiedzie polarne, ani nawet żadne inne. Czasem tylko jakiś dzik zapędzi się komuś do basenu. Zimą przydałby się dłuższy dzień, tutaj wystarczyłoby tylko zrezygnować z tej kretyńskiej zmiany czasu.
Na razie nie chce mi się wyjeżdżać z Europy :)

PS. Na szczęście nie ma wielkich pająków, niestety ja mam paranoję i wzywam męża na odsiecz na widok wszystkiego co ma więcej niż 6 odnóży :(

sobota, 14 lipca 2012

53.

Zastanawiam się, gdzie się podziały mój dawny zapał, chęć do pracy, ciekawość, wena twórcza, chęć do działania...

niedziela, 8 lipca 2012

52.

"I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"
Coś mi tu nie pasuje: ludzi swoim winowajcom odpuszczają bardzo niechętnie, a wręcz wielu stawia sobie zemstę czy inne wyrównanie krzywd za punkt honoru. Ludzie nie odpuszczają łatwo winy, ale modlą się, żeby bóg im odpuścił (ale jeśli ma odpuszczać tak jak oni, to modły będą raczej z góry daremne).
Z drugiej strony wiele osób, które daruje winę, mówi, że robi to bo jest katolikiem, albo z chrześcijańskiego obowiązku. Błędne koło. Ale towarzystwa ubezpieczeniowe powinny wspierać, mniej odszkodowań do wypłaty by mieli.

czwartek, 5 lipca 2012

51.

Generalnie jesteśmy na diecie. A przynajmniej próbujemy.
A upał jest masakryczny.
Mąż podchodzi do mnie ze szklanką schłodzonego napoju gazowanego.
Piję łyka: Mmmm, co to jest?
Mąż: zło
Ja: ale dobre!

piątek, 8 czerwca 2012

środa, 6 czerwca 2012

49.

Cuda na kiju, panie.
Poszliśmy dziś po pracy na małe zakupy, już już mam płacić, sięgam po kartę - a karty nie ma. Zniknęła. Portfel jest, kasa w portfelu jest, dokumenty też, tylko karta wyparowała.
Mam wrażenie, że kradzież to nie była (w końcu portfel z zawartością był, w tej zasuwanej kieszonce co zawsze). Ale jeśli nie kradzież, to co ja do jasnej anielki zrobiłam z tą kartą? czyżbym w roztargnieniu nie schowałą jej z powrotem w którymś sklepie? i tylko mój fart, że nikt się nią nie zainteresował? mało prawdopodobne, aż tak roztargniona nie jestem. Nie wiem, po prostu nie wiem. Na razie spodziewam się, że znajdą ja za chwilę w jakimś absurdalnym miejscu (cicho chichoczącą, że zrobiła mnie w balona).
W każdym razie nikt się moimi pieniędzmi nie poczęstował i już nie poczęstuje, bo zablokowałam. Ale gdyby jednak próbował, to życzę mu publicznej kompromitacji w postaci kasjerki oświadczającej możliwie głośno: ta karta jest zablokowana.

niedziela, 3 czerwca 2012

48.

 Niezbyt fortunnie zaplanowane logo. W każdym razie ja "blisko" odczytałam dopiero za drugim razem, po przetarciu oczu ze zdumienia, cóż to za twór :)

Wspomnienie lata :) 

 A to zdjęcie z jakiegoś najprawdopodobniej życia na gorąco sprzed paru lat ;) panu filu amputowało stópkę, więc but kupił na dziale dziecięcym
Prawie jak wygrzebana z babcinej szuflady stara pocztówka (na starym babcinym zdjęciu byliby ludzie, bo wtedy nie marnowało się kliszy na pstrykanie pustych ławeczek)


47.

Żaba.
Myśli (?), że jak się na płasko przyklei do ściany, to jej nie widać

środa, 30 maja 2012

46.

Pamiętaj, ogórki ze szczypcami można trzymać tylko w specjalnym kamionkowym garze
Ogórki bezszczypcowe nie są tak niebezpieczne i można je przechowywać w zwykłych słoikach

sobota, 26 maja 2012

45.

Tatarak na zielone świątki.
Powiedział na bazarze pan z wiaderkiem przerośniętej trawy.
WTF?
Wiem, że jutro są świątki. Na szczęście mama nam przypomniała, bo byśmy cmoknęli klamkę jutro jadąc na zakupy, które polubiliśmy robić w niedzielę rano zamiast w sobotę - mniej ludzi, mniejsza dzicz. Tylko towary, zwłaszcza warzywa są trochę przebrane, ale to i tak wolę kupić na bazarze.
No więc wiem, że świątki są, ale co to za święto, to nie mam pojęcia. Ani dlaczego jest tak ważne, że aż trzeba sklepy pozamykać. Na argument, że panie z kas też chcą mieć kiedyś wolną niedzielę powiem, że ok, to ogłośmy, że ileś tam niedziel w roku jest wolnych od zakupów i ogłaszajmy to zawczasu, a nie jutro znów będą pokazywać w wiadomościach zdziwionych ludzi, którzy zastali zamknięte na głucho drzwi marketów. A chyba będzie ich trochę, sądząc po dzisiejszych pustkach w sklepie, bo zawsze, jak następnego dnia ma być wolne, następuje inwazja na półki.

I co ma do tego wszystkiego ten tatarak?

sobota, 19 maja 2012

44.

Czterdzieści cztery. Mickiewicz wygląda z podekscytowaniem zza swojej chmurki.

Dzisiaj w półdrzemce "odkryłam" przepis na superdietetyczny sos, np. do ziemniaków. Po prostu woda po gotowaniu ziemniaków :) Mniam mniam.

czwartek, 10 maja 2012

43.

Ogarnęła mnie taka piękna wizja...
przedszkolny (albo i szkolny) bal, ale dzieciaki, zamiast za królewny i kowbojów, czy inne biedronki i krówki poprzebierane za białka, DNA, ATP, bakterie. Fag by fajnie wyglądał, a proteaza mogłaby biegać z piłą mechaniczną :) Pluszową oczywiście :)

piątek, 4 maja 2012

42.

Fascynujące, jak ten sam argument może posłużyć do wsparcia teorii całkiem przeciwnych i wykluczających się.
Na przykład dla jednych bogactwo życia na Ziemi, różnorodność i złożoność organizmów jest dowodem na istnienie Boga, bo tylko jakaś siła wyższa mogłaby stworzyć coś tak wspaniałego, a tak złożone istoty jak ludzie nie mogły powstać przez przypadek, bez żadnego planu działania. Dla innych owo bogactwo jest najlepszym dowodem na nieistnienie bogów, bo czegoś tak złożonego nie stworzyłaby żadna, nawet "wszechmogąca" jednostka, za to Ewolucja miała mnóstwo czasu i możliwości do działania. I do popisu.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

41.

Właśnie teraz jest mój najulubieńszy czas w roku. Ten krótki okres, kiedy wszystko dopiero zaczyna się zielenić i kwitnąć, a młode listki mają cudowny soczyściezielony, świeży kolor i otulają drzewa delikatną mgiełką.

niedziela, 22 kwietnia 2012

40.

Przejażdżka rowerowa (dopiero druga w tym roku) nie do końca przyniosła upragniony relaks. Tzn. sama jazda była świetna, a prawie cała trasa przebiegała ścieżkami rowerowymi. Oczywiście nie zabrakło absurdu: ścieżka skończyła się nagle, potem kilkaset metrów dalej znów się pojawiła... jakieś 40 metrów, i potem znów kilkuset metrowa przerwa do następnego fragmentu.
Zdenerwowała mnie jednak nie ścieżka, ale jej użytkownicy.
Jak wiadomo, człowiek człowiekowi wilkiem (a zombie zombie zombie). A już na pewno Polak Polakowi wilkiem. Jeżeli podzielimy użytkowników dróg i chodników na pieszych, rowerzystów i kierowców, to każda z tych grup będzie przeciwko pozostałym dwóm. Wiadomo, kierowcy nie chcą przepuszczać pieszych i rowerzystów na światłach (co tam, że jadą/idą prawidłowo na zielonym), piesi chodzą rozkosznie ścieżkami... itd.  Oczywiście świętą rację ma ta grupa, do której w danej chwili należymy. Bo przecież zawsze się gdzieś spieszymy, a ustąpić innym, choćby i słusznie, to ujma na honorze.
Chyba najgorsze jest to, że w każdej z tych grup ludzie nawzajem też są sobie wilkami. Zero pomyślunku, dominuje postawa "mnie się należy", ewentualnie totalna bezmyślność. Przykłady? rowerzysta nie ma przed sobą nikogo, więc delektuje się jazdą środkiem ścieżki, któż niby miałby go wyprzedzać? albo ścieżką, na której swobodnie, ale bez szału mieszczą się dwa rowery jedzie parka. Gdy z naprzeciwka pojawia się inny rowerzysta, oni "przytulają się" do siebie, zamiast pojechać jedno za drugim. Gość z naprzeciwka musi zwolnić, mijają się ledwo-ledwo, prawie zahaczając kierownicami. A jeszcze niektórzy nie pamiętają, że w Polsce obowiązuje ruch prawostronny i dotyczy to nie tylko jezdni.
Sezon dopiero się zaczął, a ścieżek mało :(
Na szczęście paru normalnych i myślących jeszcze zostało :)

środa, 18 kwietnia 2012

39.

Był kiedyś taki obrzydliwy dowcip:
Jasiu! nie obgryzaj dziadkowi paznokci! Jasiu, mówię, nie obgryzaj dziadkowi paznokci, przestań natychmiast bo zamknę trumnę!
Skojarzyło mi się, bo wśród zdjęć z wakacji wygrzebałam takie, pstryknięte w jakimś namiocie z przecenionymi książkami i księgopotworami.


Smacznego :P

niedziela, 15 kwietnia 2012

38.

A jak już zamieszkamy w Berlinie, to na Tempelhofie będę puszczać latawce.

W galerii przy Friedriechstrasse będę oglądać bajecznie kolorowe prace Romero Britto, którego podpis wygląda jak pi.

Nie wiem, kiedy to nastąpi. Ale w pracy powieszę sobie pocztówkę z ostatniej wyprawy do Berlina. Jako motywację.

To miasto na mnie dobrze działa. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale świetnie się tam czuję, ciągnie mnie tam, podoba mi się. Może częściowo wynika to z faktu, że jestem tam zawsze w czasie wolnym, mogę całkowicie oderwać się od rzeczywistości, od pracy, ale także od szumu medialnego - takie krótkotrwałe przeniesienie do zupełnie innego świata.
Jedno jest pewne: po dwóch latach moje uczucia do Berlina nie uległy zmianie ;)
Podobnie działa na mnie jeszcze Gdańsk.


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

37.

Teściowa suszy nam głowę, żebyśmy ochrzcili dziecko, bo jej zdaniem, nie chrzcząc go, zrobimy mu ogromną krzywdę.

Na szczęście nie dopytuje kiedy będziemy mieć to dziecko :)

36.

Pamiętam jeden z ostatnich razów, kiedy poszliśmy na mszę, a już na pewno był to nasz ostatni raz z palemkami w niedzielę palmową. To musiało być pod koniec podstawówki. Pierwsza rzecz, która mi się z tamtym dniem kojarzy, to to, że poszliśmy z tymi palmami tylko dlatego, że wiedzieliśmy, że babcia, która akurat wyjechała, będzie zła, jak się dowie, że nie byliśmy. Już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że to dość kiepska pobudka do chadzania do kościoła.
Druga rzecz - chyba jedyny raz wtedy weszliśmy na galeryjkę, skąd mieliśmy widok na tłum na dole, a dzięki temu niezłą zabawę. Obserwowaliśmy kto ma tupecik, kto się podrapał po nosie, co zrobił kolega... W sumie nic zdrożnego, a ubaw był niezły.

Potem jednym z argumentów, żeby nie chodzić na mszę było to, że spać wolę w domu, w łóżku, a nie na niewygodnej, twardej ławce ;)

niedziela, 1 kwietnia 2012

35.

Godzina dla Ziemi
W zasadzie nie jestem anty, uważam, że trzeba popierać ekologiczny tryb życia , co jednak, generalnie, oznacza utrudnienie go sobie i podrożenie, co jest jednak bardzo istotnym problemem.
Co do akcji Godzina dla Ziemi, to moje główne skojarzenie jest takie:
jak ludzie przez godzinę posiedzą po ciemku to jeszcze bardziej docenią, jak bardzo potrzebują prądu
a jak godzina minie, to ochoczo zapalą światło i już nie będą pamiętać, że może by tak pooszczędzać prąd
I w ogóle co to jest godzina bez światła, jak inne sprzęty chodzą

sobota, 31 marca 2012

34.

Za oknem - szkoda gadać, wiosna się schowała po naporem śniegu, śniegu z deszcze, gradu, deszczu ze śniegiem... właściwe podkreślić, zależnie o którym kolejnym pięciominutowym przedziale czasowym mowa. No dobra, w międzyczasie zdarzały się suche chwile i nawet przebłyski słońca - tym bardziej zdradliwe, zwłaszcza dla pechowców, którzy chcą szybciutko wyskoczyć do sklepu.
Tak na poprawę nastroju dwa ciepłe zdjęcia (moje (C) )


To drugie to pamiątka znad morza :)

poniedziałek, 26 marca 2012

33.

Fajnie było dziś pójść do kawiarni, wypić czekoladę leniwie przeglądając net w telefonie, wrócić do domu tramwajem...
Brzmi banalnie, ale jak się od dwóch miesięcy funkcjonowało niemalże jedynie na trasie praca-dom-dom-praca, to to jest powiew wolności

:)

niedziela, 25 marca 2012

32.

Nie potrzebowałam kupować opakowania 100 torebek herbaty Earl Grey, bo generalnie pijemy teraz zwykłą, sypaną, a ta miała być tylko jako dodatkowa, dla smaku, zresztą jedna z wielu, bo jestem herbatoholikiem i herbaty różne niemalże kolekcjonuję.

Jednak nie mogłam przejść obojętnie wobec faktu, że op. 20 torebek kosztowało 5zł, a op. 100 torebek - 12 zł.

31.

Łódeczka marzeń. Historia bez happy endu


sobota, 24 marca 2012

30.

Trzęsacz.
Posejdon wkurzył się, że ludzie modlą się do jakiegoś innego boga, więc podpierniczył im świątynię. Zazdrośnik, ale cierpliwy.



(zgodnie z ostatnią modą powinnam była napisać Częsacz)

wtorek, 20 marca 2012

29.

Mam mnóstwo rzeczy do zanotowania tutaj, ale jak siadam do kompa, zresztą zmęczona po całym dniu (dziś było wyjątkowo dużo do zrobienia), to w głowie mam pustkę.

Na przykład zastanawiam się, dlaczego nie mogę się przemóc, żeby mówić po niemiecku. Na zajęciach - ok. Jakoś jadę, zwłaszcza, kiedy muszę coś powiedzieć, bo przecież rozmówca tkwi w niewiedzy i trzeba go uświadomić ;) (no wiadomo, dobry lektor wie jak wetknąć kij w mrowisko). Ale poza tym - no nie mogę. Niemota.
Jedziemy do Berlina na wycieczkę (juppi!) każdy normalny cieszyłby się, że wreszcie wypróbuje to, czego się nauczył - w praktyce. A ja? Już się boję, że rodzinka będzie mnie molestować, żebym gadała, bo przecież wreszcie będą mogli posłuchać. Dobrze, że za zajęcia płaciłam zupełnie sama, to nie będą docinać, że kasa poszła w błoto. Wiem, że to jest chore, ale nie umiem się przemóc.
Zresztą przerwę w niemieckim miałam strasznie długą (już jakieś 9 miesięcy), próbuję się zabrać za jakąś powtórkę, ale ciężko jest.
A jeszcze inne jęzory czekają w kolejce, ehhhh

Ciągle szukam motywacji. Poszła sobie skubana i nie wraca.


sobota, 10 marca 2012

28.

Informacja o planowanym wykładzie z cyklu: Kariera po doktoracie.
Kolega: wykład sponsorują carrefour, tesco i biedronka

niedziela, 4 marca 2012

27.

Homeopatia
Jak dla mnie jeden wielki kit, który pownien być zakazany, a przynajmniej przedstawiony tak, żeby ludzie wiedzieli, że łykają tylko wodę z cukrem.
I o tę wodę mi chodzi. Kto pracował kiedyś w labie, wie, że woda to nie jest po prostu woda, że są wody i wody. Że ta z kranu na przykład to się najwyżej to wstępnego mycia nadaje, bo czasem to nawet na herbatę strach brać. Albo, że woda, w której teoretycznie poza H2O nic nie powinno być, jednak coś ma, "dzięki" czemu doświadczenie nie wychodzi. Nie takie pH na przykład (tak przy okazji - nadal nie wiem, czemu woda dejonizowana jest kwaśna) i doświadczenie siada.
Więc w tej wodzie, chcąc otrzymać homeopatyczne "lekarstwo" rozpuszcza się jakiś związek, a potem rozcieńcza tak długo, aż w roztworze teoretycznie nie zostaje ani jedna cząsteczka rozpuszczanej substancji (albo zostają jakieś pojedyncze, ale co może jedna cząsteczka czegoś zawarta w wiadrze wody?).
Wielbiciele homeopatii twierdzą, że woda ma pamięć, i dzięki temu "wie", jaka cząsteczka była w niej zawarta wyjściowo.
No i tak: jeżeli woda pamięta (przyjmijmy roboczo, acz czysto hipotetycznie, że jednak ma tę zdolność), że rozpuszczaliśmy w niej np. sól, to pamięta też wszystkie inne substancje, z jakimi się kiedykolwiek, płynąc przez świat, zetknęła. Bo niby co? specjalne wytrząsanie powoduje, że woda pamięta sól, którą chcemy, żeby pamiętała, ale nie pamięta, że zanim wpłynęła do kranu, to przepłynęła przez gospodarstwo rolne, obficie spłukując z pól obornik, a potem pomieszała się z setkami pachnących substancji w oczyszczalni? A więc może wcale nie "leczę" się solą, tylko krowim moczem? W najlepszym przypadku do wody dostają się cząsteczki tego, w czym jest mieszana, może więc leczy mnie żelazo z wiadra, w którym wszystko rozcieńczano? Jedna cząsteczka żelaza anemii nie wyleczy wprawdzie, ale co tam.
A skoro homeopatia to woda z cukrem, to zgodnie z założeniami jej teorii najlepiej się powinna nadawać do leczenia... cukrzycy? Cukierki są smaczniejsze, jeśli choremu nagle spadnie cukier. I tańsze.

Woda cały czas krąży. Można by przyjąć, że cała woda na świecie pamięta wszystkie substancje świata. Może woda do mojej popołudniowej herbaty opłukała eukaliptusy w Australii i pamięta koale? Może gdyby woda umiała mówić, to snułoby się opowieści nie przy, ale z herbatą?
Moja uparcie milczy. Może ma alzheimera.

I jeszcze znalezione na YouTubie... Homeopatyczny ostry dyżur :) Polecam :)
http://www.youtube.com/watch?v=6ilX1GyGRAI

(tylko link, bo próba wrzucenia filmu na stronę mało nie przyprawiła mnie o zawał: wyskoczył jakiś błąd, a potem urocza informacja, że blog został skasowany...)

sobota, 3 marca 2012

wtorek, 21 lutego 2012

24.

Jak mój instytut pomaga doktorantkom, które urodzą dziecko?
Wstrzymuje wypłatę stypendium na okres urlopu macierzyńskiego.

sobota, 18 lutego 2012

23.

Harry Potter
Po przeczytaniu (prawie) ciurkiem całej heptalogii mam trochę przemyśleń, chociaż może niektóre się już trochę pogubiły, bo lekturę skończyłam jakieś 1,5 miesiąca temu.
Obejrzałam też wszystkie filmy, nie podobały mi się, ale o tym wiedziałam już zanim zaczęałam je oglądać - po prostu zawsze denerwują mnie nieścisłości i przekłamania, konieczne na potrzeby skrócenia fabuły (wiem, że one MUSZĄ być, ale i tak mnie denerwują. Trochę jak słuchanie kogoś, kto kłamie w żywe oczy, ale nic mu nie można zrobić). Wydaje mi się, że części 7 i 8 były mistrzostwem takich przekręceń. Po co oglądałam? Z ciekawości, jak poszczególne sceny zostały zagrane, w końcu nie często widuje się mecze quidditcha i sowy roznoszące pocztę. Niektóre filmy oczywiście widziałam już kiedyś (jedynka przecież leci po pare razy w roku), ale ostatnich dwóch - nigdy. Więc tu, w kwestii obrazu, często moja wyobraźnia miesza się z filmem, w tym sensie, że czytając książkę mam w głowie pewne obrazy, a gdy oglądam film od razu myślę "hola! przecież to zupełnie inaczej wyglądało"... z drugiej strony niektóre obrazy w mojej głowie na pewno były "inspirowane" wcześniej widzianymi scenami. Jednak oglądając filmy 7 i 8 porównywałam tylko sceny z głowy z tym co na ekranie... na znaczną niekorzyść filmu.

Kurczę, nie o tym miałam pisać, ale dobrze mi się pisze, kiedy moje myśli mogą trochę popłynąć, nawet czasem można niespodziewanie dojść do całkiem ciekawych wniosków i to w całkiem istotnych kwestiach, jak np. dyskusja w pracy magisterskiej :)

I na razie więcej nie napiszę, bo mi się skończyo kakao, które zresztą było niedobre, bo zamiast zwykłego mleka użyłam mleka w proszku i całość miała posmak taki, jak wtedy, gdy proszek do zrobienia gorącej czekolady rozrobi się w wodzie, a nie w mleku. A może to nie wina mleka, tylko tego, że kakao nie lubi się z wodą, albo całość miała za mało tłuszczu, bo i mleko i kakao odtłuszczone, a przecież kakao bardzo lubi się z tłuszczem.

Do tematu HP pewnie jeszcze wrócę, żeby odkręcić wentyl po takiej dawce magii i czarodziejstwa.


poniedziałek, 13 lutego 2012

22.

A propos poprzedniego posta: tak, wiem, że mnie nikt nie czyta
i wiem, że zjawisko trollowania jest (zbyt) powszechne
wyrażam swoją dezaprobatę po prostu
i nawet wiem, że niektóre moje stwierdzenie stwierdzano już wielokrotnie

No to co?

środa, 8 lutego 2012

21.

Po co ludzie czytają blogi, które ich nie interesują, a potem piszą autorom, że ci są nudni (albo tacy owacy i ci czytacze ich nie lubią i w ogóle to piiii i piiiiiiiiiiiiiip).
Nie podoba się, to po co tracić czas? W necie nie brakuje treści, każdy znajdzie coś dla siebie

poniedziałek, 6 lutego 2012

20.

Wszyscy mówią o matce małej Magdy. Między innymi, że była niedojrzała, że dziecko urodziło dziecko.
Że niedojrzała, może i prawda, niektórzy pewnie nigdy nie dojrzeją do rodzicielstwa. Ale litości, pisać o niej, że dziecko? 22 lata to już nie podlotek, ale panna od czterech lat pełnoletnia. Może, skoro społeczeństwo się starzeje, powinniśmy przesunąć granicę pełnoletności jeszcze trochę w górę? Ale z drugiej strony, tyle się ostatnio pisze, że dzieci dojrzewają coraz szybciej, że coraz więcej młodych ludzi stara się zadbać o siebie i samemu decydować o sobie zanim osiągnie "urzędową" pełnoletność.
Skomplikowane to wszystko.
A może po prostu czas zaakceptować, że spektrum "normalności" jest dużo szersze, niż się powszechnie zakłada, i obejmuje swoją skalą zarówno tych, którzy dojrzali do roli rodziców (jeśli to możliwe?) i tych, którzy nigdy do tego nie "dorosną", niezależnie od wieku; tych, którzy są "bardzo dojrzali jak na swój wiek" i "wieczne dzieci"; tych, którzy marzą o potomstwie i tych, którzy dzieci nie chcą mieć za żadne skarby. Ci i ci mogą być przez tych drugich nazwani idiotami marnującymi sobie życie, ale czemu ktoś ma decydować o moim życiu? szczególnie czemu tym kimś ma być stado starych plotkar z osiedla, które powiedzą, że taka stara a dziecka jeszcze nie ma, wstyd! albo: taka młoda a już dziecko, puszczalska jedna, wstyd!

Ile mniej tragedii by było, gdyby ludzie nie poddali się presji "co ludzie powiedzą"?

sobota, 28 stycznia 2012

19. Sny

Ludzie czasem dziwnie reagują na wieść, że się komuś śnili. Zwykle są zażenowani, tym bardziej, im bardziej nietypowa wyśniona sytuacja była. Prawie tak, jakby zamiast "śniło mi się, że byłyśmy na spacerze i gonił nas wielki pies, ale uratował nas ten przystojny chłopak" słyszeli tylko "byłyśmy na spacerze i gonił nas wielki pies, ale uratował nas ten przystojny chłopak". Od razu zażenowanie: jak to gonił mnie pies? jak to biegłam? ale ja z nim? tym tamtym no wiesz, niemożliwe.
Znam osobę, która rano urządziła swojemu facetowi awanturę, a potem jeszcze cały ranek chodziła sfochowana, bo jej się śniło, że on się spotkał i całował z obcą dziewczyną.
Niestety trzeba uważać co i komu się opowiada o swoich snach, a autocenzura jest jak najbardziej wskazana, w końcu i tak nikt nie będzie weryfikował, czy tej wyśnionej "rzeczywistości" nie naginam.
Jeszcze jeden aspekt z opowiadaniem snów: to, co perfekcyjnie wygląda w mojej głowie nagle okazuje się wcale nie takie łatwe do opowiedzenia i wytłumaczenia, a im bardziej się motamy, tym głupsze i bardziej bezsensowne się wszystko staje. Choćby dlatego, że to, co we śnie wydaje się oczywiste, w rzeczywistości takie nie jest, np. nagłe zmiany otoczenia, akcji, ludzi. Trudne do przekazania słowami, ale może tylko ja tak mam. Wujek kiedyś babci tak swój sen opowiedział, że babcia biedna opowiadała znajomym, co to jemu się przydarzyło jako historię prawdziwą.

A senniki i znaczenie snów to zupełnie oddzielna historia :)

czwartek, 26 stycznia 2012

18.

Zmęczona.
Powrót do pracy wyszedł nawet łagodnie. Nie działam jeszcze na pełnych obrotach, niestety mam tez wrażenie, że moja mózgownica wolniej pracuje (zbyt wolno!), ale generalnie coś tam robię cały dzień. Problem w tym, że ten dzień jest dość długi, i o ile w pracy się jakoś trzymam, to zaraz po wyjściu z niej padam na ryjek. W domu to już najchętniej tylko spać, ewentualnie jakieś drobiazgi nie wymagające ...hmm niczego.

Najlepsze jest to, że wszyscy w pracy są pozytywnie nastawieni i chętnie mi pomagają. :) Dzięki :*

czwartek, 12 stycznia 2012

16."nowa świecka tradycja"

Szlag mnie trafia, jak słyszę, a niestety ostatnio co chwila jakiś mądruś tego używa, określenie "nowa świecka tradycja".

Zacytuję ze Słownika Języka Polskiego PWN: "tradycja «ogół obyczajów, norm, poglądów, zachowań itp. właściwych jakiejś grupie społecznej, przekazywanych z pokolenia na pokolenie; też: ciągłość tych obyczajów, norm, poglądów lub zachowań»"

A to znaczy, że jak jeden łoś coś zrobił, a dwa kolejne łosie to powtórzyły, ewentualnie stado łosiów robi to coś już trzeci (!) rok z rzędu TO TO JESZCZE NIE JEST ŻADNA TRADYCJA!!

I jeszcze to "świecka", jakby słowo "tradycja" było nierozerwalnie związane z kościołem.
I mam gdzieś, że to cytat z filmu

wtorek, 10 stycznia 2012

15.

Dzisiaj był dementorowy dzień. Tzn. dementorowa pogoda. Kiedy wyszłam z domu (ok. 14.30) otoczyło mnie przytłaczające wszystko. Było zimno, szaro, obezwładniająco, powietrze było jakby gęste, miałam skojarzenia z kiślem albo kleikiem, takim szaro-glutowato-lepkim. Pogoda samobójców. Okropnie. Brrr

niedziela, 8 stycznia 2012

14.

Wczoraj miałam dziwno-śmieszny sen. Sny zwykle są dziwne, ale niektóre bardziej.
Jechałam na rowerze, skręciłam z jezdni na chodnik przy przystanku autobusowym (to miejsce naprawdę istnieje, we śnie było tylko minimalnie zmienione). Przy samym przystanku jacyś żule mieli swoje "stoisko" czyli na jakimś starym kocu ułożone szmatowate ubrania. Ja jechałam na rowerze obok nich, ale ktoś mi wyskoczył i skręciłam w prawo, żeby, żeby tej osoby nie potrącić i przejechała żulom centralnie po tych wyłożonych ubraniach. Myślałam, że będzie awantura (nawet było widać ślad po kole, na brązowych ciuchach trochę jak odciśnięte w błocie), ale ci ludzie jakby nigdy nic po prostu przełożyli te ciuchy na drugą stronę.
A ja pojechałam w dalszą część snu :)

sobota, 7 stycznia 2012

czwartek, 5 stycznia 2012

12.

Jednak pisanie bloga jest prostsze niż pisanie pamiętnika. Tzn. zanim wyciągnę TEN zeszyt, przegrzebię się przez stertę wrzuconych między kartki karteluszek, to już pisanie się odechciewa. A tu ciach mach, parę kliknięć, łatwa edycja, czyste łapki (bo tusz się nie rozleje, a obrazków nie trzeba wklejać klejem)... łatwa edycja może się łatwo obrócić przeciw piszącemu, bo łatwiej "zafałszować" np. niewygodne wspomnienie. No i pisząc na papierze człowiek się bardziej zastanowi, czy zdania ładnie się układają, czy nie popisał głupot, w końcu pokreślone na wszystkie strony kartki nie wyglądają ładnie.

W zeszycie, z założenia nie przeznaczonych dla niczyich oczu pewnie napisałabym więcej, bardziej się otworzyła. Nawet pisząc anonimowo (ale jak złudna może się ta anonimowość pewnego dnia okazać) nie czuję się aż tak bezpiecznie, jak pisząc do zeszytu.

A w mojej głowie siedzą myśli, którymi nie podzielę się z nikim. Takie, których nie mam ochoty nawet sama dla siebie pisać, sama potem czytać. Jestem sama? Nikt nie widzi? no to co? a jak napiszę i ktoś zobaczy? poskłada strzępki podartej kartki i dowie się o jedną rzecz za dużo

Przeraża mnie myśl, że rozwój technologii dąży do łatwego odczytywania naszych myśli

11. Nie postanowienia noworoczne

Początek roku, to wypadałoby jakieś radosne postanowienia i plany czego to ja nie zrobię... albo chociaż podsumowanie roku ubiegłego. Postanowień nie robię, bo uważam, że to głupie, nikt ich nie przestrzega, a wręcz zabawne jest licytowanie się, kto szybciej złamał swoje. Albo już w lutym nie pamiętamy co za brednie pletliśmy po szampanie. Postanowienia uważam też za formę represji prowadzącą do niepotrzebnych wyrzutów sumienia u tych, którzy takie obietnice traktują nieco poważniej niż plecenie bzdur przy piwku. Idea jest jak najlepsza, ale w dzisiejszych czasach jakby lekko zdezaktualizowana, może to kwestia zmiany podejścia do życia. Wyrazem tej dezaktualizacji niech będzie to, ile osób obiecuje sobie rozpoczęcie diety odchudzającej od poniedziałku, przy czym ciągle robi się z tego kolejny poniedziałek... czyli brak silnej woli i przekładactwo, które spotykają się generalnie z ogólnym zrozumieniem i akceptacją.
Nie powiem, niestety, że ja jestem inna. Kiedyś umiałam się porządnie zmobilizować, a teraz bez porządnej siekiery wiszącej nad głową coraz trudniej dotrzymac terminów, brakuje motywacji, na dodatek na każdym kroku czyhają rozpraszacze z internetem na czele.
A może, jak to mówią, za dobrze jest i w głowach się poprzewracało? Aż się boję tej myśli